Autor: Jerzy Ślaski
Tytuł: „Żołnierze wyklęci”



        Po przyjsciu na miejsce zajmowali kwatery nie w gospodarstwach należących do członków placówki, lecz w tych, które oni wskazali. Wieś blokowano posterunkami, które wszystkich do niej wpuszczały, ale nikogo nie wypuszczały. Dzień, jeśli nie wykonywano żadnej akcji, przeznaczony był na odpoczynek, porządkowanie odzieży i rynsztunku, czyszczenie broni. Wychodzące na akcje plutony i drużyny po jej wykonaniu zazwyczaj wracały do miejsca zakwaterowania, bo o zmierzchu opuścić je wraz z całym oddziałem. Gdy wykonanie wyznaczonego na dany dzień zadania wymagało zaangażowanie wszystkich sił, po akcji już nie wracano na poprzednie miejsce postoju. Szybkim marszem oddział szedł gdzie indziej, starając się przebyć w ciągu nocy jak najdłuższy odcinek.



        Za wszystko co otrzymali w gospodarstwie – mleko, posiłki dla ludzi, paszę dla koni – płacono rzetelnie. Często z nawiązką. Bzdury wypisywali różni kronikarze „walk o utrwalenie władzy ludowej”, twierdząc, że „Orlik” nakładał na chłopów kontrybucje i ściągał z nich podatki. Jeśliby rzeczywiście tak czynił, sprawiając w ten sposób, że miałby przeciw sobie również i chłopstwo, ano on, ani jego ludzie nie utrzymaliby się nawet przez kilka dni. Partyzanci rozliczali się z rolnikami co do grosza, a ich stosunek do nich zawsze był bez zarzutu, czego dowódcy bardzo uważnie pilowali.



        Dyscyplina w oddziale panowała surowa. Od samogonu partyzanci wprawdzie nie stronili, ale pito go w miarę i jedynie wtedy, gdy dowódcy wyrazili na to zgodę, nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo, nie sposobiono się do akcji. Stojących na ubezpieczeniu obowiązywała absolutna trzeźwość. O jakichkolwiek zalotach w stosunku do kobiet i dziewcząt, które sobie tego nie życzyły, też nie było mowy. Ale jeśli nie miały one nic przeciwko temu – a tak bywało często – wówczas dowódcy nie ingerowali. Wszelkie odstępstwa od tych zasad były surowo karane. Zdarzały się one rzadko, bo partyzanci nie byli przecież głupcami i rozumieli, że upijając się lub czyniąc sobie wrogów z gospodarzy – kręcą stryczek na własną szyję. Gdy jednak dochodziło do takiego incydentu, „Orlik” był bezwzględny. Innym być nie mógł. Sprawców rozbojów, których parę się zdarzyło, ukarano śmiercią.



        Stosunek wojska do zbrojnego podziemia symbolizuje scena, którą zapamiętało kilku żołnierzy AK, uczestniczących w akcji uwolnienia więźniów z obozu NKWD w Rembertowie: noc, jedna z partyzanckich drużyn wycofuje się, poprzedzając grupę uwolnionych. Mają przejść przez szosę prowadzącą do Sulejówka. Okazuje się, że zablokowało ją wojsko. Dowódca, po krótkim wahaniu, każe maszerować dalej. Żołnierze w milczeniu przepuszczają kolumnę. Jeden salutuje partyzanckiemu dowódcy.
        Nie należy tego uogólniać, nie zawsze było tak idyllicznie. W walkach z podziemiem poległo wielu żołnierzy WP. Także w walkach ze zgrupowaniem „Orlika”. On sam też poniósł śmierć za ich przyczyną. Nigdy jednak nie zdarzyło się na terenie „Orlika”, by wzięty do niewoli żołnierz WP został zamordowany. Ci, którzy tak piszą i mówią – kłamią. Rozbrojeni odchodzili tam, dokąd iść chcieli. Tak zresztą postępowali dowódcy poakowskich oddziałów w całym kraju. Wyjątki od tej reguły jedynie ją potwierdzają. (...)
        Co innego Urząd Bezpieczeństwa. Jeśli któryś z pracowników UB dostał się w partyzanckie ręce, to jego szanse na to, że cało z nich ujdzie, były równe zeru. Chyba że uciekł, co zdarzało się rzadko, bo pilnowano ich szczególnie czujnie. Przy tym nie miało znaczenia, co w UB robił, w jakiego szczebla urzędzie pracował, w powiatowym, wojewódzkim czy w samym ministerstwie, dlaczego i z jakich pobudek tam trafił. Tego nikt nie dociekał. Wystarczyła legitymacja.



        Jedną z najbardziej brawurowych akcji [oddziału ppor Franciszka Jaskulskiego ps „Zagończyk” - red.] było uwolnienie z wojskowego aresztu w Kielcach oficera WiN, trzy dni przedtem ujętego w zasadzce. Na początku kwietnia 1946 r. partyzanci wjechali do Kielc samochodami wojskowymi i po krótkiej walce odbili dowódcę. 24 lipca 1946 r. zastępca „Zagona”, ppor. „Orion” (Włodzimierz Kozłowski) pod Jedlnią uwolnił grupę członków WiN, transportowanych koleją z więzienia w Radomiu do Lublina. Doszło wtedy do walki, w której zginęło paru strażników z konwoju.



        Ppłk „Ster” [Marian Gołębiewski], oficer niezwykle dynamiczny, szczęśliwie wychodzący z wielu opresji, opracował plan zuchwałej zbiorowej ucieczki z sieradzkiego więzienia. W jego realizacji mieli dopomóc więźniom wtajemniczeni strażnicy. Mimo, że plan połowicznie został urzeczywistniony i na terenie więzienia doszło do walki zbrojnej, epizod ten jest zupełnie nieznany. Warto więc go przypomnieć. Według posiadanej przeze mnie obszernej relacji „Maksa”, którą skracam do niezbędnego minimum, ta niezwykła akcja miała następujący przebieg:
        3 grudnia 1955 r. przed północą wtajemniczony strażnik wyłączył światło i polecił oddziałowemu wypuścić z cel dwóch elektryków, ktorych nazwiska mu podał .W rzeczywistości nie byli to elektrycy, lecz więźniowie uczestniczący w spisku. Związali oni oddziałowego, zabrali mu klucze i płaszcz, uwolnili trzech następnych więźniów, udali się do dyżurki oficera inspekcyjnego, obezwładnili go, zabrali mu pistolet, wyłączyli sygnały alarmowe i wtargęli do wartowni, gdzie po sterroryzowaniu obecnego tam strażnika zaopatrzyli się w mundury i broń. Na więziennym dziedzińcu czekały dwie ciężarowe „Skody”, którymi zbiegowie mieli być przerzuceni w Góry Świętokrzyskie, w rejon Radomia i na Lubelszczyznę. Więźniów, wywołując ich nazwiska, wypuszczano z cel, otwieranych zabranymi strażnikom kluczami. Spiskowcom udało się opanować jedną z wieżyczek wartowniczych.
        Ale więcej nie osiągnęli. Jak okazało się później, o przygotowanej ucieczce dowiedział się funkcjonariusz UB, kierownik Działu Specjalnego. Nie przekazał tej wiadomości naczelnikowi więzienia, któremu nie ufał, lecz bezpośrednio dowódcy stacjonującej w Sieradzu jednostki KBW. Ten natychmiast zarządził w jednostce alarm. Kiedy jeden ze strażników zamykanych przez spiskowców w celi wyrwał się im i narobił wrzasku – żołnierze KBW ruszyli do szturmu.
        Ostrzelali opanowaną przez więźniów wieżyczkę, rzucili kilka granatów, więźniowie odpowiedzieli rzadkim ogniem z pistoletów. Zrozumieli jednak, że przegrali. Skapitulowali po trwającej około dwudziestu minut strzelaninie.



        25 czerwca 1948 r. 40 (!) plutonów operacyjnych KBW okrążyło dwa bunkry leśne w rejonie Kadzidła, w których ukrywało się 13 żołnierzy NZW na czele z por. Janem Kozłowskim („Las”). Czterech poległo, dziewięciu – w tym większość rannych – wzięto do niewoli.

        W nocy z 13 na 14 kwietnia 1951 r. wojacy z KBW odnieśli kolejne zwycięstwo: 270 ludzi zdołało otoczyć w kolonii Szyszki w pow. pułtuskim dwóch żołnierzy NZW, „Roja” (Mieczysława Dziemieszkiewicza) i „Mazura” (NN), którzy zostali ranni i sami się zastrzelili.

        Podobnym sukcesem zakończyła się „akcja operacyjna” przeciw „bandzie” Zbigniewa Żwańskiego („Noc”), przeprowadzona 4 sierpnia 1951 r. w powiecie Ostrów Mazowiecki. Banda liczyła wówczas dosłownie jednego człowieka. Był nim „Noc”, uzbrojony w pistolet i dwa granaty obronne. Przeciw niemu skierowano „grupę szturmową”, wspartą kompanią KBW. Po wymianie ognia, pościgu i długich poszukiwaniach Żwański został ujęty. Skazano go na karę śmierci i stracono.