
|

|








|
|
|
Ani guzika
Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Krzysztof Masłoń
Pańska najnowsza książka – „Kinderszenen” w dużej mierze poświęcona jest powstaniu
warszawskiemu. Co sprawiło, że postanowił pan zmierzyć się z tym tematem?
O napisaniu takiej książki myślałem od kilkunastu, może nawet od 20 kilku lat. Początkowo miała
ona wyglądać zupełnie inaczej. W pierwotnym zamyśle, tym sprzed lat, była to opowieść o dwóch
ostatnich tygodniach życia Tadeusza Gajcego i Zdzisława Stroińskiego, które są niemal całkowicie
nieznane. Właściwie nic nie wiadomo poza tym, że 16 sierpnia 1944 roku wylecieli w powietrze
razem z pięciopiętrową oficyną na ulicy Przejazd. Ale uważałem, że coś się da odtworzyć,
zrekonstruować na podstawie militarnej historii tamtego miejsca, która jest nieźle znana. Myślałem
wtedy o tym, że napiszę coś o śmierci tych dwóch poetów, a także o Warszawie lat wojny i o moim
dzieciństwie.
Kiedy zacząłem pisać, wszystko ułożyło się jakoś inaczej. Tak to zwykle bywa. Przede wszystkim
okazało się, że to, co chciałem napisać, zostało już częściowo napisane przez kogoś innego, a
mianowicie przez Stanisława Beresia, który opublikował biografię Tadeusza Gajcego i zbadał
źródła – wszystko to, co było do zbadania. No i okazało się też, co również często się zdarza, że o
tym, co zostanie napisane, decyduje nie pisarz, lecz książka. I ta moja książka nagle zaczęła chcieć
ode mnie czegoś innego. Zaczęło ją interesować trochę inne terytorium: od tego narożnika Leszna,
Rymarskiej i Przejazdu, gdzie zginęli Gajcy i Stroiński, zacząłem przesuwać się ulicą Długą,
wprzód jej parzystą, a potem nieparzystą stroną w kierunku ulicy Barokowej i placu Krasińskich, a
gdy już tam się znalazłem, skręciłem w stronę Bonifraterskiej i Inflanckiej.
I wtedy okazało się, że jestem już całkiem niezłym specjalistą, zresztą kompletnie nikomu
nieznanym, od walk powstańczych na Starym Mieście i prawdopodobnie mógłbym napisać ich
militarną historię, która także została już napisana, i to nawet kilka razy. Ale też pewnie napisałbym
ją trochę inaczej. Książka chciała ode mnie jednak jeszcze czegoś innego i kiedy znalazłem się na
rogu Długiej i Kilińskiego, to zająłem się tym jednym miejscem, co wiązało się też z tym, że przez
kilka lat tam właśnie mieszkałem – w tym miejscu niesamowicie symbolicznym, jednym z tych
wulkanicznych miejsc Warszawy, gdzie duch polski przybierał swoje kształty symboliczne: wcielał
się w ludzi, budowle, wydarzenia. Czy pan wie, że dokładnie w tym miejscu, w którym 13 sierpnia
1944 roku wybuchł czołg-pułapka, 150 lat wcześniej, o świcie, w pierwszym dniu insurekcji
kościuszkowskiej szewc Kiliński zabił pierwszego rosyjskiego jeźdźca? To był jakiś huzar –
Kiliński ściągnął go z konia i uciął mu głowę szablą. I tak się stało, że ta moja książka, jeśli chodzi
o powstanie warszawskie, ograniczyła się właściwie do jednego głównego wątku: wybuchu czołgupułapki
oraz przyczyn tego wybuchu, a także kilku wątków pobocznych, które razem skłoniły mnie
do postawienia pytania: dlaczego Niemcy to wszystko zrobili? Skąd wzięła się ta ich wola
mordowania i co to jest takiego ta wola mocy, która wtedy się ujawniła? Przydatne okazały się moje
wspomnienia z dzieciństwa, bowiem stanowią one, w moim przekonaniu, fundament
„Kinderszenen”. Mój pisarski zamiar jest o nie wsparty – to wszystko było częścią mego życia, a
zatem mam prawo o tym mówić.
Pewnie niełatwo pisać i mówić o klęskach. Potrafili to jedynie romantycy po przegranym
powstaniu listopadowym.
Wielcy poeci polskiego romantyzmu uważali, że wiedzą o historii więcej, niż ona sama wie o sobie.
Wiedzieli więcej i dlatego Mickiewicz mógł napisać III część „Dziadów”, Słowacki „Lillę
Wenedę”, a Krasiński „Nie-Boską komedię”. To jest niby jakaś fikcyjna opowieść, „Nie-Boska...”,
coś w rodzaju historycznej fantazji, ale ta fantazja dowodzi, że Krasiński wiedział, co się wydarzy,
kiedy historia jeszcze tego nie wiedziała – wiedział, że Europa stanie się terenem walki między
Chrystusem a tym wcieleniem Antychrysta, jakim okazał się komunizm. Wiedział też, jak to się
skończy – wiedział, że cywilizacja Chrystusa zwycięży, a komunistyczny antychryst upadnie na
swoje ruiny z krzykiem: „Galilaee, vicisti!”. To jest całkowicie fantastyczna, a zarazem całkowicie
realistyczna wizja historii. My utraciliśmy tę romantyczną umiejętność przenikania w głąb historii,
rozjaśniania jej przeszłych i przyszłych tajemnic. Dlatego tajemnica powstania warszawskiego
pozostaje niewyjaśniona. Żeby napisać legendarną powieść powstania, trzeba by dotrzeć do tej
tajemnicy.
Czy gdyby pan nie był tak przesiąknięty literaturą romantyczną, zdecydowałby się pan na
napisanie takiej książki o powstaniu warszawskim, jaką jest „Kinderszenen”?
Bardziej niż moje związki z literaturą, a szczególnie z literaturą romantyczną, zadecydowało o tym
moje życie. Niemiecka wojna zrobiła mnie tym, kim teraz jestem. Byłem chłopcem ze środka
Warszawy, z rogu Marszałkowskiej i Koszykowej i to, co wtedy widziałem, ukształtowało całe
moje życie. To kształtowało mnie potem przez lata, w jakiś sposób dla mnie niezauważalny.
Wreszcie przyszła taka chwila, kiedy zrozumiałem, że to jest fundament mojej osobowości, że mam
to za plecami i o to się opieram – że myślę tak, jak chciała i nadal chce wojna. Dlatego w mojej
książce pojawia się taki rozdziałek, który nazywa się „Głowa wojny”. Grecy nazywali to mojrą,
czyli przeznaczeniem. Dla mnie tamta niemiecka wojna okazała się rodzajem przeznaczenia – to
był mój los, wszedłem w krąg wojny i nie było z niego wyjścia.
W „Kinderszenen” wciąż pojawia się, choć raczej niestawiane wprost, pytanie graniczące ze
zdumieniem: „Dlaczego żyję?”
Każdy, kto przeżył tutaj wojnę, mógł jej nie przeżyć. Kto przeżył, ten żyje przez przypadek, jego
istnienie jest przypadkowe. Także ja mogłem nie przeżyć, bo to przecież był przypadek, że 1
sierpnia nie było mnie w Warszawie. Pochodziłem z dość zamożnej warszawskiej rodziny, rodzice
byli, jak na okupacyjne warunki, stosunkowo nieźle sytuowani i byli w stanie wywieźć dwoje
dzieci, siostrę i mnie, na wakacje pod Warszawę, do Piaseczna. Ale mogło być i tak, że byłbym
wtedy na Koszykowej, no a tam to nie wiadomo, co by się zdarzyło. Jeden dom ocalał, a w drugi
trafił pocisk z niemieckiej „krowy”. Albo przyleciałyby stukasy. W maju i w czerwcu 1943 roku
Rosjanie kilkakrotnie bombardowali Warszawę. To były nocne naloty, ich samoloty latały nisko, ale
rzucali bomby trochę niecelnie. Mieszkaliśmy w pobliżu hali na Koszykach, którą, prawdopodobnie
ze względu na jej przeszklony dach rosyjscy lotnicy brali za dworzec i bombardowali ze
szczególnym uporem. Pamiętam taką noc, bodajże majową, kiedy na skrzyżowaniu
Marszałkowskiej, Śniadeckich i Koszykowej rozpętało się piekło. Moja matka uważała, że w
piwnicy nas zasypie, więc tylko zeszliśmy z naszego trzeciego piętra i przeżyliśmy to
bombardowanie trochę w bramie, a trochę na schodach między parterem i pierwszym piętrem.
Uciekałem matce i stojąc przed bramą, patrzyłem na dom, który palił się po drugiej, nieparzystej
stronie Koszykowej. My mieszkaliśmy pod numerem 38. W tym domu naprzeciwko nas, dokładnie
vis-a-vis naszych frontowych okien, mieszkali volksdeutsche, jakaś rodzina z dziećmi. Mimo że
bomby spadały tuż obok, stałem przed bramą, bo chciałem zobaczyć, jak ci volksdeutsche będą
skakać z okien. Jak się będą palić. Chciałem mieć taką przyjemność – że zobaczę te ich dzieci
skaczące w płomieniach z okien trzeciego piętra.
Straszne rzeczy pan opowiada.
Byłem chłopcem z Warszawy. Po raz pierwszy w życiu słowo „ta kurwa” usłyszałem, kiedy moja
matka mówiła o pewnej słynnej warszawskiej aktorce, którą widywano, jak jeździła dorożką z
esesmanami. Mówiono, że jeździła w pożydowskich futrach. Moja matka była elegancką panią i
uważam, że to było delikatnie powiedziane – jak na tamte czasy. Ale wtedy, w 1943 roku, nie
ponieśliśmy właściwie żadnych strat. Paliły się wszystkie domy naokoło, a my straciliśmy tylko
kanarka, który przez zapomnienie został w mieszkaniu na stole – zabiła go fala gorąca, kiedy z
okien wyleciały szyby. Kanarek zginął przez przypadek, bo został zapomniany, a ja żyję przez
przypadek.
Ale nie przypadkiem pańska matka serwowała panu w dzieciństwie dość zaskakujące lektury,
czytając ośmiolatkowi „Ojca zadżumionych”.
W tym był jakiś pomysł pedagogiczny – przypuszczam, że chciała wychować mnie na dobrego
Polaka.
Coś jednak oprócz „Ojca zadżumionych” panu czytała...
Jeszcze „Anhellego” czytała. W tym też był z pewnością pomysł pedagogiczny – na tak zwanych
kompletach, które odbywały się w naszym mieszkaniu, uczyłem się na pamięć różnych
patriotycznych wierszyków, raczej takich sobie, i matka, która była mądrą kobietą, prawdopodobnie
chciała podnieść moje wychowanie patriotyczne na nieco wyższy poziom.
Pan był wtedy dzieckiem, ale to starsze od pańskiego pokolenie, które poszło do nieba w
powstaniu, wychowane było na tej samej poezji, na tym samym Słowackim, ukochanym
poecie Piłsudskiego.
Oni właśnie dlatego poszli się bić, bo w szkole dowiedzieli się od Mickiewicza i Słowackiego, że
Polska to jest coś, za co się umiera. Coś ważniejszego niż ich życie. To była ważna etyczna nauka i
jeśli z niej zrezygnujemy i powiemy sobie, że nie ma nic ważniejszego od naszego życia, to
znajdziemy się na poziomie moich kotów, które tak właśnie myślą: że nie ma nic poza ich
indywidualnym życiem. Szanuję moje koty, nawet ich kocią etykę szanuję, ale myślę inaczej niż
one. Gajcego i Stroińskiego tak właśnie wychowano – że są sprawy, dla których trzeba
zaryzykować własne życie. Jeśli zrezygnujemy z tej etyki, to nastąpi koniec cywilizacji
europejskiej, która została ufundowana na cywilizacji wielu ojczyzn. Wtedy możemy sobie od razu
powiedzieć: Żegnaj, Polsko, żegnaj, Europo. Pewne głosy, które odezwały się po wydaniu
„Kinderszenen”, świadczą, że są teraz wśród Polaków i tacy, dla których od własnej ojczyzny
ważniejsze są różne własne przyjemności – w rodzaju ciepłych kąpieli czy miłej jazdy ścieżką
rowerową. Jeśli to się upowszechni, no to będzie koniec – będą ścieżki rowerowe, ale nie będzie
Polski.
Trudno się dziwić, wartość ojczyzny przez ostatnie dziesięciolecia była pomniejszana na rzecz
różnych wspólnot ponadnarodowych.
Ja mam takie poczucie, że właśnie teraz znaleźliśmy się na rozdrożu. Cała historia Polaków jest na
rozdrożu – postawiono jej pytanie, czy ma nadal istnieć. Czy ktoś jej jeszcze potrzebuje? Ale to jest
takie pytanie, na które nie nasza historia, lecz my sami musimy sobie odpowiedzieć. Kim chcemy
być? Czy chcemy nadal być Polakami, czy już to nas nie interesuje? Jeśli urządzilibyśmy w tej
sprawie jakieś referendum, to prawdopodobnie wielu Polaków odpowiedziałoby, że już nie chcą
być Polakami i wolą istnieć jakoś inaczej. Może nawet większość tak by odpowiedziała. To byłaby
ta większość, której komuniści przez pół wieku wmawiali i wreszcie skutecznie wmówili, że Polska
jest krajem małym, biednym, słabym, nic nieznaczącym i nikomu do niczego niepotrzebnym. Tyle
że ludzie, którzy tak właśnie teraz myślą – że Polska jest im do niczego niepotrzebna – a takich
ludzi, nie ma co się oszukiwać, jest w Polsce wielu, nawet bardzo wielu, otóż ci ludzie chyba jakoś
nie do końca przemyśleli swój problem – to znaczy problem swojej przynależności. Doszli bowiem
do wniosku, że niedobrze jest być Polakiem, ale pozostaje jeszcze druga część odpowiedzi, nad
którą powinni się zastanowić i której muszą sobie udzielić. Bo jeśli nie chcecie być Polakami, to
kim chcecie być? Co ze sobą chcecie zrobić? Dokąd chcecie pójść? Kto was przyjmie? Kto się
wami zajmie i zaopiekuje? Gdzie jest ta Europa, która nie jest Europą ojczyzn? Czegoś takiego w
ogóle nie ma i być nie może.
Pan w „Kinderszenen” akcentuje: „Sobą możemy być tylko u siebie”.
Tych chłopców, którzy walczyli i ginęli w powstaniu warszawskim, wychowano w przekonaniu, że
Polska to jest nie tylko ważna rzecz, ale także rzecz potężna – przez to, że jest odwieczna –
chrześcijańska, jagiellońska, mickiewiczowska... Że to jest coś dobrego i mocnego, coś takiego, o
co można się oprzeć. Pamięta pan to hasło z roku 1939? „Nie oddamy ani guzika”. Po wojnie
komuniści z wielką przyjemnością szydzili z Polaków i ośmieszali to hasło jako pyszałkowate oraz
nonsensowne. Przedstawiano je nawet jako coś zawstydzającego, nawet jako jakiś dowód hańby
marszałka Rydza-Śmigłego i jego oficerów. Ale to wcale nie było hasło nonsensowne. Przeciwnie –
to było hasło ludzi odważnych. Niemcy żądali korytarza, potem, gdyby dostali korytarz, z
pewnością zażądaliby od nas jeszcze różnych innych rzeczy. Ale dlaczego mieliśmy oddawać im
korytarz, dlaczego mieliśmy im cokolwiek oddawać? „Nie oddamy ani guzika”. Czy w ogóle
można było odpowiedzieć inaczej? Skończyło się, jak się skończyło, przegraliśmy tamtą wojnę, ale
to przecież nie znaczy, że powinniśmy się wyrzec tego hasła. Ja proponuję tak. Może byśmy do
niego wrócili i jeszcze raz, za marszałkiem Rydzem-Śmigłym, powtórzyli – Polska to jest coś,
czego się nie oddaje, i nie myślcie, że coś wam z niej oddamy. Nie oddamy ani guzika.
Komu?
Nikomu niczego nie oddamy. Polacy się opamiętają i wbrew tej Europie, która koniecznie chce się
zislamizować i na miejscu kościołów postawić meczety, pozostaną Polakami. To się im opłaci, bo to
nie jest biedny i słaby kraj. Ja mam takie poczucie, że to jest nie byle jaki kraj, duży i całkiem
nieźle urządzony. Będzie jeszcze mocniejszy, jeszcze lepiej urządzony. Idą dobre czasy. Wystarczy
się rozejrzeć – ludzie całkiem nieźle tu się rządzą, nieźle potrafią korzystać z odzyskanej wolności.
A przecież odzyskaliśmy ją nie z czyjejś łaski, jakiejś łaski amerykańskiej czy europejskiej.
Odzyskaliśmy wolność, bo chcieliśmy ją odzyskać.
W takim planie można by się zgodzić i z innym pańskim twierdzeniem, że wolność w 1989
roku była dopiero właściwym i szczęśliwym finałem powstania’44. Ale myślę też o tym, że w
„Kinderszenen” pisze pan o Niemcach tak, jak pisano o nich w pierwszych latach po wojnie.
Może dlatego autorzy nieprzychylnych panu opinii przebąkują o nucie rewanżyzmu w tej
książce.
Jeżeli ktoś twierdzi, że moja książka namawia do jakiegoś rewanżu czy odwetu na Niemcach, to
powinien zadać sobie pytanie, o to miałby być za rewanż i na kim? No chyba jakiś rewanż, odwet
na naturze ludzkiej. Ale czy możemy wziąć odwet na naszej naturze? Czy możemy się jej jakoś
zrewanżować? Tamta wojna rozpętała coś, co w dziwnym świetle stawia naturę ludzką, bowiem
ukazuje jej fundamentalną skłonność do zachowań morderczych. Z podobnym wybuchem,
podobnym ujawnieniem tej skłonności mieliśmy do czynienia niedawno na Bałkanach. Otóż moja
książka pokazuje – i ja w tym duchu ją pisałem – że ta skłonność ma jakiś fundament
ponadnarodowy czy pozanarodowy. Mówiąc inaczej, kiedy dwa narody zaczynają się mordować, to
mordowanie to jest zawsze świadectwem nie tylko tego, że narody chętnie się mordują, ale także
tego, że ludzie chętnie się mordują. Jest jakaś przyczyna, dla której to robią. Ten chłopiec, którym
byłem w latach wojny, widział, że ludzie mordują się bez żadnego powodu – może tylko dlatego, że
to im sprawia przyjemność. I ten chłopiec chciałby teraz wiedzieć, co to właściwie znaczyło.
Chciałem spytać jeszcze pana o kurtynę oddzielającą Polaków od Niemców u zbiegu
Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej. Czytając w pańskiej książce rozdział jej poświęcony,
wydawało mi się, że przebywam w teatrze, że tylko tego rekwizytu brakowało, by uczynić z
powstania warszawskiego arcydramat narodowy.
Jest w tym pewnie jakaś próba teatralizacji historii, w historii w ogóle jest coś takiego, że ona sama
z siebie się teatralizuje, nawet bez naszego udziału. Ale ja w tym rozdziale chciałem powiedzieć coś
innego: że powstanie było i pozostaje piękne. Chciałem zaprotestować przeciwko takim jego
interpretacjom, które mówią, że to było coś obrzydliwego, brudnego, zanurzonego w błocie.
Oczywiście była w tym taka ciemna strona życia cywilnego związana z materialnymi czy
higienicznymi potrzebami ludzkimi, ale w sumie w tym wszystkim, co się wówczas działo,
ujawniło się piękno historii i jej wielkość. Piękno to jest coś, co nie da się uzasadnić i nie wymaga
uzasadnienia – stoimy przed Wenus z Milo i wiemy, że to jest piękne, ale nie wiemy, dlaczego.
Podobnie jest z pięknem ludzkiej historii. Nie udało mi się napisać rozdziału o walkach w ruinach
katedry św. Jana, który miał być w „Kinderszenen”. Te walki, niezwykle zacięte, trwały wiele dni, a
katedra kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk. Walczono o każdą nawę, o kawałek chóru. Opowieść
o tym, pełna krwi i zgrozy, jest olśniewająco piękna. Muszę w tym miejscu powiedzieć coś, co się
może nie bardzo spodoba: żołnierze niemieccy walczyli i tam, i w innych miejscach Starego Miasta,
w Wytwórni Papierów Wartościowych, w szpitalu św. Jana Bożego bardzo dzielnie. Kiedy o nich
myślimy, to pamiętamy o tym, że to byli mordercy z fabryk na Woli i ze szpitali na Starym
Mieście...
Zbrodniarze od Dirlewangera i Kamińskiego.
Ale ci zbrodniarze, kiedy było trzeba, wykazywali się niemałą odwagą. Bitwa o ruiny katedry św.
Jana to było widowisko krwawe i wspaniałe. Coś takiego jakby walczyły dwa lwy albo dwa tygrysy
– walka dzikich zwierząt bywa przecież piękna.
O powstaniu jako zjawisku estetycznym nikt przed panem nie pisał.
Takie zjawiska estetyczne powtarzają się w naszych dziejach, ale jest tak, że raczej nie chcemy tego
widzieć – nie lubimy patrzeć na historię od tej strony, bo to nas wprawia w dziwne zakłopotanie. Na
przykład bitwa pod Maciejowicami była czymś nieprawdopodobnie pięknym. Jak wiadomo,
zakończyła się ona naszą straszną klęską i zadecydowała, najfatalniej, o losie Polski na całe
stulecie. To była wielka rzeź, wprzód rzeź artyleryjska, a potem rzeź na bagnety. Prawdziwe dzieło
sztuki. Dobrze jest czasem spojrzeć na historię jak na dzieło sztuki.
Na ile na kształt pańskiej książki wywarła wpływ widoczna zmiana naszych władz
państwowych wobec powstania datująca się od 60. rocznicy jego wybuchu, a na ile zaostrzenie
stosunków polsko-niemieckich, głównie na skutek działalności Eriki Steinbach?
Niewątpliwie jedno i drugie jakoś przyspieszyło proces krystalizowania się „Kinderszenen”.
Zmiana w widzeniu powstania warszawskiego nie dotyczy, oczywiście, tych ludzi, którzy od lat 1
sierpnia przychodzili na wojskowe Powązki. Oni powstanie widzieli zawsze tak, jak widzą je
dzisiaj. Włączenie się władz państwowych do obchodów powstańczych oceniam jako coś bardzo
pozytywnego. Choć nie jest też tak, że w tych obchodach, także w działalności Muzeum Powstania
Warszawskiego, instytucji bardzo potrzebnej, wszystko mi się podoba. Nie podobają mi się
komiksy o powstaniu, bo opowieść komiksowa, z natury rzeczy, trochę ośmiesza powagę tego
wydarzenia. Nie podoba mi się wykorzystanie muzyki beatowej do upowszechniania idei
powstańczych – chaotyczne wrzaski po prostu nie pasują do idei niepodległościowej, nawet ją
obrażają. Średnio podobają się mi też inscenizacje walk ulicznych, ale rozumiem ich cel
pedagogiczny i zastosowanie takich, a nie innych środków przemawiających najlepiej do dzieci i
młodzieży. Ale jednocześnie można w ten sposób osiągnąć efekt odwrotny, można umniejszyć
krwawą wielkość powstania. To jest bardzo delikatna sprawa i nie chciałbym tu niczego
rozstrzygać, namawiałbym tylko do umiaru. Tak wielkie wydarzenie rozrysowane na komiksy może
stać się wydarzeniem trochę mniejszym.
Ale to są rzeczy dość marginalne, a przede wszystkim trzeba uznać, że wysiłek, który podjęli dla
uszanowania powstania warszawskiego bracia Kaczyńscy godny jest najwyższej pochwały. To się
po prostu Polakom należało. Nie tylko AK-owcom, co jest oczywiste, ale wszystkim Polakom. To
zaś, co się teraz dzieje w sferze stosunków polsko-niemieckich, miało na „Kinderszenen” wpływ
raczej umiarkowany. Zawsze miałem takie poczucie, że z tymi stosunkami jest coś nie w porządku i
że więcej jest w nich spraw ukrytych niż odkrytych. Ciągle czegoś głośno nie mówiliśmy, ze
strachu lub z ostrożności, ciągle chcieliśmy coś zamazać, żeby to ładnie wyglądało, a gdzieś pod
spodem kłębiły się jakieś stare namiętności, które nagle zaczęły się ujawniać. Ale wraz z nimi
doszła u nas do głosu, i to jest bardzo ważne, rzeczowa refleksja polska nad tymi stosunkami, którą
ja bardzo wysoko oceniam. Myślę tu przede wszystkim o działalności profesora Zdzisława
Krasnodębskiego i jego esejach drukowanych w „Rzeczpospolitej” – dobrze pokazujących, że pod
gładką i miłą powierzchnią tak zwanych stosunków bilateralnych kryją się rzeczy groźne, takie,
które, jeśli w porę nie zostaną dostrzeżone, mogą nas bardzo nieprzyjemnie zaskoczyć. Już ta
Steinbach nas zaskoczyła – coś takiego jeszcze niedawno wydawało się kompletnie niemożliwe.
Myślę o tej bezczelności, o tych bezczelnych kłamstwach. Trzeba też jednak przyznać, że Steinbach
ma pewną zasługę, bo lżąc i kłamiąc, powiedziała nam też coś takiego: obudźcie się z waszego
miłego snu i zdajcie sobie wreszcie sprawę z tego, co my, Niemcy, o was myślimy.
Trzeba się więc teraz z tego snu obudzić i odważnie sobie powiedzieć, że to nie Niemcom od nas,
ale nam od Niemców wciąż się coś należy – coś, co musimy wyegzekwować. A my nie oddamy ani
guzika. Trzeba to powtarzać, także ze względów pedagogicznych. Ta Steinbach pojawiła się w
takiej sytuacji, gdy Polacy byli już gotowi coś oddać. Nie załatwiono spraw własnościowych w
Prusach Wschodnich i na Ziemiach Zachodnich i wobec tego wyglądało na to, że w ten sposób my
sami Niemców tutaj zapraszamy. Proszę, weźcie to sobie z powrotem, bo my nie jesteśmy pewni,
czy to do nas należy. Onieśmieleni potęgą sąsiadów daliśmy im coś w rodzaju przyzwolenia, więc
gadanina tej niemieckiej blond Walkirii właściwie nie powinna nas teraz dziwić.
Rzeczpospolita, X 2008
|
|
|